Chciałby człowiek uchronić dziecię swoje przed całym złem tego świata, kolorować to, co szarobure, a ścieżki, którymi kroczy polewać lukrem. Ach, gdyby można tak było pokazywać tylko bajki, w których nie ma złego wilka, a na śniadanko dawać głównie pączki z czekoladą.
Chuchasz i dmuchasz, ograniczasz cukier, przetrząsasz internetowe fora w poszukiwaniu wieści o mądrych bajkach, pieczesz zdrowe ciasteczka owsiane, tulisz gdy się przewróci, przykrywasz w nocy kołderką, naklejasz plasterek na stłuczone kolano.
Czytasz książki Jespera Juula, uczysz wrażliwości, pokazujesz, że rozumiesz jego emocje, zapewniasz o niezmierzonej miłości, dajesz przestrzeń do rozwoju, wzmacniasz poczucie wartości, dajesz pole do asertywności i własnego zdania.
Aż pewnego dnia ssak młody, własną piersią wykarmiony, wyrusza do przedszkola, zaczyna się adaptacja (na wcześniejszym etapie to samo tyczy się żłobka). I burzy się Twój świat, kłócą się emocje ze zdrowym rozsądkiem.
Siedzisz na schodkach i płaczesz sobie jak wariat, ocierając kapiące na czystą bluzeczkę łzy pomieszane z tuszem do rzęs. Czujesz się jak wyrodna matka, boś oddała najcenniejszy swój skarb w ręce bezdusznych, obcych Pań. No a one przecież nie utulą jak mama. Nie pocieszą jak mama. Nie staną się MAMĄ. Znasz to?
No ja znam. Julian poszedł do przedszkola.
Eeeee ja to już jestem stara wyjadaczka, tyle miesięcy żłobka mamy za sobą, nic mi nie straszne, pójdzie jak z płatka. Pfffff… Jak bardzo się pomyliłam w stosunku do swojej siły i twardości własnej emocjonalnej skorupki, to wiem tylko ja.
Pierwszy tydzień chodziłam jak zatruta. Akcja adaptacja wcale nie przebiegła tak, jakbym się tego spodziewała, a każdy kolejny dzień utwierdzał mnie w tym, że albo ja przeczytałam za dużo książek o wychowywaniu dzieci, albo niektóre Panie wychowawczynie mają jakieś konkretne braki.
Tylko w pierwszych kilku dniach adaptacji byłam świadkiem sytuacji, których w naszym domu nie ma i nie będzie. Takich, które mój żołądek wywróciły jakieś trzy razy do góry nogami. No ale w przedszkolu bywają. I cóż z tym zrobić? Na początek dobrze się po prostu oburzyć czy zbulwersować.
No bo jak do jasnej cholery dziecku małemu, dopiero od cycka oderwanemu powiedzieć, że nie powinien płakać bo jest chłopcem, a chłopcy nie płaczą? Jak można szantażem emocjonalnym w pięciolatkę celować hasłem pod tytułem „jak nie zjesz to cioci będzie przykro”. Synowi mojemu pierworodnemu, z zasępiałą minką dreptającemu z szatni na śniadanie, kłamać prosto w oczy, że tatuś pójdzie tylko do auta i zaraz wróci. No nie. Nie wróci zaraz.
I cóż ja mogę? Nie przetestuję każdej Pani, nie sprawdzę jej umiejętności w praktyce, nie zainstaluję w misiu podsłuchu, nie będę kontrolować każdego zdania wypowiadanego w kierunku mojego dziecka. Choć to bardzo kusząca perspektywa.
Mogę natomiast reagować na każde niepokojące mnie zachowanie. Zwracać Paniom subtelnie uwagę, informować, że my w domu robimy inaczej, że to ciasto można inaczej ugniatać, że przecież takim ugniataniem to najwyżej zakalca się dorobią, helloł!
Można mówić, że MY szanujemy emocje, że nie oszukujemy dziecka, że pozwalamy płakać gdy jest smutno, że tulimy. Prosić, by próbowały bardziej po partnersku, bardziej bliskościowo, ogólnie żeby spróbowały BARDZIEJ. Podrzucić jakąś ciekawą książkę o dobrych praktykach. Rozmawiać z dyrekcją. Rozmawiać z dzieckiem. I ten punkt, punkcik ostatni jest chyba w tym wszystkim najważniejszy.
Czy nie miałam ochoty zabrać młodzieży po pierwszym tygodniu i zostawić w domu na kolejne przynajmniej pół roku? No pewnie, że miałam. Ochłonęłam trochę, a słowem klucz w dalszej przedszkolnej drodze zostało słowo Akceptacja. Muszę pogodzić się z tym, że nie wszyscy ludzie na świecie, na których natknie się w życiu moje dziecko, będą się odzywać zgodnie z wypracowanymi w naszym ciepłym gniazdku zasadami. Ale wiecie co? Mam szczerą nadzieję, że za rok, gdy Jul usłyszy od jakiejś pipy z przedszkola, że chłopcy nie płaczą, to będzie potrafił jej pokazać mentalnego faka. Będzie wiedział, że babka pieprzy bzdury i w ogóle nie będzie miał wątpliwości co do tego, że łzy nie są oznaką słabości, a oznaką wrażliwości.
Najważniejsze wartości przekazujemy dzieciom my sami, sami dajemy przykład swoją postawą, codziennością, zachowaniem, słowem, gestem. Wartości, którymi karmimy naszą młodzież od wczesnej maleńkości, mogą się okazać zgoła inne od tych, na jakie zostanie wystawiona w starszakowym życiu. Zderzy się nie raz ze ścianą, z niezrozumieniem, z lekceważeniem czy drwiną i mimo naszego niezadowolenia, będzie musiał sobie z nimi poradzić.
To, co wypracowujemy na co dzień w relacjach z naszym Maluchem, będzie mu towarzyszyło przez całe życie.
Zdjęcia zostały wykonane w styczniu i uwieczniliśmy jeden z naszych porannych spacerów do żłobka.
Autorką jest Justyna Piech-Dubis