O tym, czy warto pokazywać dziecku złe emocje, i dlaczego tak

Przychodzi od czasu do czasu taki dzień, że zanim oderwę się od poduszki, czy w ogóle pomyślę o tym, że muszę otworzyć oczy, już wiem, że będzie to, za przeproszeniem… chujowy dzień. Głowę atakują mi mało kolorowe obrazki – za oknem na bank leje, słońca w naszym kraju o tej porze roku raczej nie uświadczę, w łazience czeka sterta prania do ogarnięcia. Czeka mnie cały, absolutnie cały dzień sam na sam z synem, bez kontaktu z dorosłymi ludźmi. Po wczorajszym wieczorze w salonie pozostało istne pole bitwy, ze zlewu wysypują się brudne garnki, bo pewien mały człowiek, wymagający akurat nadzwyczajnej atencji, nie dał mi ogarnąć kuchni, a usypiając go, padłam na twarz. Obudziłam się ok. 2:30, bo upijała mnie gumka od majtek. Zanim zrobię śniadanie, będę musiała posprzątać ten cały sajgon.

Takim oto sposobem jestem poirytowana już zanim podniosę się z łóżka. Brzmi to jak gotowy przepis na poranną awanturkę z mężem, no nie? Ha, jasne. Gość zwany mężem od 6:00 rano jest już w swoim samochodzie, pędząc na kolejne turboważne spotkanie. No i nici z darcia paszczy na niewinnego człowieka.

Jak to w ogóle możliwe, że będąc mamą, jeszcze zanim się obudzę, marzę tylko o tym, żeby wrócić z powrotem do łóżka, mimo że jeszcze z niego nie wyszłam?! Czy matki w ogóle mają prawo mieć takie fazy? Cóż… Nienawidzę się tak czuć. Ja doskonale wiem, że młody wychwyci moje emocje w mniej niż pół sekundy i będę miała jeszcze bardziej przesrane.

Kwadrans później słyszę tupot małych stóp. Dobra, nie ma co się nad sobą użalać, nie będzie źle. Tyle tragedii na świecie, tyle chorób, bieda, kataklizmy. Nic złego ci się nie dzieje przecież, myśl pozytywnie.

Jul otwiera oczy i zaczyna płakać. Ohoooo… zaczyna się. On się zawsze budzi uśmiechnięty. Normalnie ma o poranku minę zadowoloną jak mały szczeniaczek, któremu pokażesz gumową piłkę. Naprawdę wierzę w tę teorię, że dzieci wychwytują wszystko i kumają więcej, niż może nam się w ogóle wydawać. A we własnym domu mam na to niezbity dowód.

Moja wizja macierzyństwa ewoluuje chyba z każdym miesiącem. Chodząc z wielkim brzuchem, widziałam oczyma wyobraźni uśmiechniętą mamusię, która organizuje dziecku czas na sto kreatywnych sposobów, na płacz odpowiada uśmiechem, ma nieskończone pokłady kreatywności i cierpliwości, a nad głową aureolę. I na ogół tak jest, serio! Ale nie dziś.

Po niemal dwóch latach życia z dzieckiem, doszłam do momentu, że daję sobie prawo do bycia od czasu do czasu beznadziejną matką. Nie da się być wiecznie poukładanym, uśmiechniętym, zorganizowanym i pozytywnym. Zdarza mi się przeklinać, zdarza mi się o czymś zapomnieć i tak samo zdarza mi się obudzić rano ze złym humorem. I wiecie co? Postanowiłam, że nie będę wtedy oszukiwać mojego dziecka i uśmiechać się na siłę. Dzieci są naprawdę mądre – nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo. Nie można wychować dziecka w mydlanej bańce, pokazywać mu tylko ładnych obrazków, uśmiechać się na zawołanie i udawać przy tym, że zło nie istnieje.

Jak przebiegł dalej nasz poranek? Wszystko szło bardzo kiepsko, aż do chwili, gdy mieliśmy wyjść do lekarza. To był moment kulminacyjny. Stoję ubrana w przedpokoju, próbuję po raz trzeci założyć delikwentowi buty, pertraktacje trwają, wyliczone zapasowe minuty uciekają nieubłaganie. Odwracam się w poszukiwaniu jego czapki, klnąc przy tym w myślach, a Jul w tej sekundzie wyciąga z plecaka płatki owsiane, które dzień wcześniej naszykowaliśmy dla ptaków, po czym z uśmiechem na ustach i z pełną premedytacją, patrząc mi prosto w oczy, spektakularnie rozsypuje je po całym przedpokoju.

Chwila ciszy. Stanęłam jak wryta, patrząc na swoje dziecko z bezsilnością, i wiecie co…? Rozpłakałam się. Czułam, jakby potok łez przebił jakąś magiczną tamę i wylał się ze mnie w najmniej spodziewanym momencie. Tak, rozbeczałam się, bo moje dziecko rozsypało płatki. Nakrzyczałam na niego. Powiedziałam mu, że jestem na niego zła, że mam kiepski dzień i mnie denerwuje, gdy kompletnie mnie nie słucha. Stanął jak wryty. Popatrzył na mnie wzorkiem łagodnego baranka, przytulił się do mnie mocno, po czym dał się spokojnie ubrać i wsadzić do auta. Tym razem to mnie lekko zatkało. Okazało się, że moje dziecko totalnie kuma, że przesadziło i że matka ma dość. Jakkolwiek to zabrzmi, to był taki drugi w życiu magiczny moment, który bardzo wiele mi uświadomił. O pierwszym opowiem Ci za chwilę.

W macierzyństwie fajne jest to, że nawet jeśli raz coś spieprzysz, źle się odezwiesz czy nakrzyczysz w mało odpowiednim momencie, zawsze możesz to naprawić. Możesz przeprosić i wytłumaczyć, skąd wzięła się ta sytuacja, jakie emocje Tobą kierowały. Możesz wyjaśnić, co Cię denerwuje, co sprawia, że się wkurzasz na maksa i krzyczysz. Co więcej, jest ogromne prawdopodobieństwo, że Twoje dziecko to zrozumie, nawet jeśli wydaje Ci się, że przecież jest jeszcze takie małe! Dlatego nie ma magicznego wieku, od którego warto zacząć rozmawiać ze swoim dzieckiem. Gadaj z nim od samego początku, a gwarantuję, że rezultaty przyjdą szybciej, niż Ci się może wydawać.

Pamiętam, jak jakieś pół roku temu ostro pokłóciłam się z moim mężem. W zasadzie to ja piłowałam paszczę, a on próbował z tego jakoś wybrnąć, bo tak zwykle wyglądają nasze awantury. No taki egzemplarz mi się trafił, że zazwyczaj kłócę się sama ze sobą, bo Pan mądrala uważa, że nie ma co dyskutować ze mną, gdy wpadnę w amok. Taki mądry się znalazł!

W każdym razie poszło (jak to zwykle bywa) o nieumyty kubek czy inną zostawioną łyżeczkę i wybuchnęłam. Julian z dziecka, które zwykle wymaga sporo atencji, nagle stał się niewidzialny. Serio. Uświadomiłam to sobie, gdy wybiegłam z domu i pospacerowałam w ciszy po lesie, żeby ukoić skołatane nerwy. Zastanawiałam się, co spowodowało, że moje dziecko udawało, że nie istnieje. Jak mógł czuć się podczas naszej kłótni? Przemyślałam temat i spokojnie podreptałam w stronę domu.

Najpierw, rzecz jasna, przeprosiłam męża i wyjaśniłam sobie z nim kilka tematów, ale później wzięłam na słówko także młodego. Tak, zaczęłam poważnie rozmawiać z moim półtorarocznym synem. Powiedziałam mu mniej więcej coś w tym stylu: „Mama i tata się pokłócili, prawda?”. Przytaknął wyraźnie zagubiony i zasmucony. „A ty się wtedy przestraszyłeś, tak? Wiem, że było ci smutno i nie wiedziałeś, co się dzieje. Czasem tak jest, że dorośli się na siebie zdenerwują i krzyczą, ale ważne jest, żeby później sobie pomyśleć o tym, że się źle postąpiło, i przeprosić. Dlatego przeprosiłam tatę, daliśmy sobie buziaka i już się na siebie nie gniewamy. To nie była twoja wina. Wiem, że wolisz, jak się uśmiechamy, i nie lubisz, jak krzyczymy, prawda?”. Wierz lub nie, ale na twarzy mojego dziecka zaczął malować się spokój. „Przepraszam, że musiałeś widzieć taką paskudną kłótnię. Ale już wszystko jest OK i nikt już nie będzie krzyczał. Bardzo cię kocham i nie chcę żebyś się smucił”. Takim oto sposobem Jul się uśmiechnął i jak gdyby nigdy nic – wrócił spokojnie do swojej zabawy. Ja natomiast wyszłam od niego z pokoju i zupełnie się rozkleiłam.

To była cholernie ważna lekcja, z której wyciągnęłam jeden wniosek: nasze dziecko jest bardzo mądre, i cholernie ważne jest, by rozmawiać z nim o świecie, o emocjach jak równy z równym. Nie bagatelizować, nie olewać, nie trywializować. Traktować go po partnersku.

Pamiętam awantury moich rodziców bardzo dokładnie. Nie pamiętam za to, żeby kiedykolwiek ktoś starał się wyjaśnić mi, o co chodziło, skąd się wzięły skrajne emocje czy jak sobie z nimi poradzić. Chyba wszyscy byliśmy w takiej sytuacji zostawiani sami sobie… Nie wiem, czy w latach 90. ktoś się zastanawiał nad tym, że kłótnie rodziców cholernie burzą świat dziecka, że wzbudzają w dziecku poczucie lęku, strachu, winy i że dzieci są później z tym wszystkim zostawione same sobie.

Musiałam dorosnąć i przepracować wiele tematów na własną rękę, żeby jako dorosły człowiek iść przez życie z podniesioną głową. Wracając do tamtych chwil i emocji, z którymi się mierzyłam, uświadomiłam sobie, że chcę inaczej postąpić ze swoim dzieckiem. Czy wyjdzie mu to na dobre? Mam nadzieję, że tak, ale to czas pokaże.

Wiem jedno – będzie rozumiał, skąd się wzięła dana sytuacja, skąd nerwy, skąd złości. Będzie potrafił wyjaśnić innym, czemu sam się wkurzył, co go frustruje, co mu się nie podoba. Będzie umiał lepiej niż ja poradzić sobie ze swoimi emocjami, a to już ogromny krok w stronę radzenia sobie z samym sobą, gdy dorośnie. Dlatego nie chronię go przed złymi emocjami, ale staram się poprowadzić go za rękę i pokazać, że mają miejsce, że można sobie z nimi fajnie poradzić. I cóż, życzę sobie, by jak najrzadziej w swoim życiu musiał te umiejętności wykorzystywać.

1 thought on “O tym, czy warto pokazywać dziecku złe emocje, i dlaczego tak”

  1. on.a.journey.trough.life

    Super, że o tym piszesz. Też uważam, że to bardzo ważne, żeby pokazywać dzieciom, że po kłótni rodzice się godzą i wyjaśniają sobie wszystko. Myślę, że dzięki temu w przyszłości naszym dzieciom będzie łatwiej rozwiązywać konflikty z innymi .

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Shopping Cart