Nad morze w listopadzie?! Czy wyście powariowali? – usłyszałam, gdy powiedziałam cioci o naszych weekendowych planach.
Ale przecież polskie morze po wakacyjnym sezonie jest absolutnie wspaniałe. Nadmorskie miejscowości świecą pustkami, stragany z kolorowymi, grającymi zabawkami są zamknięte na cztery spusty, więc poza duszą odpoczywa również portfel… 😉
Nie słuchając głosu marudnej cioci spakowaliśmy więc ciepłe ubrania, kalosze i pognaliśmy do uroczej miejscowości, oddalonej o 6 min jazdy autem od jednej z najpiękniejszych i nadal dzikich plaż na wybrzeżu – do Sasina.
Jakiś czas temu śmiałam się, że Łukasz z pewnością nie miał nigdy w rękach słynnego albumu „Nie sypiam byle gdzie”, bo zazwyczaj nasze wyjazdowe noclegi przypominają designem raczej studencki pokój w akademiku, niż modne, nowoczesne wnętrza. No ale umówmy się, gdy jedziemy do miejsca, w którym tylko śpimy, nie ma potrzeby opływać w luksusy.
Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy deszczowa aura za oknem raczej nie sprzyja całodniowym wędrówkom, a wizja spędzenia większości dnia we wnętrzu, wydaje się najsensowniejszą opcją.
Dlatego tym razem postawiliśmy na dom, w którym miło być. Dom, w którym każdy kąt cieszy oko – Morze Sasino.
Ponieważ weekend zaplanowaliśmy wspólnie ze znajomymi, z początku obawiałam się, czy pomieścimy się swobodnie w konfiguracji 4 dorosłych plus 3 dzieci, ale właściciele zapewnili, że powinniśmy czuć się komfortowo. Zdecydowaliśmy się więc na wynajem jednego, wspólnego domku. My zajęliśmy zatem górne sypialnie, a dzieciaki spały razem na kanapie w salonie – bo wiadomo, że spanie z dala od rodziców to wspaniała przygoda.
Ale co właściwie robić nad morzem poza siedzeniem przy kominku i graniem w planszówki?
W ciągu dnia spacerowaliśmy po wydmach, zbieraliśmy grzyby, obejrzeliśmy jedną z najpiękniejszych latarni morskich w Polsce – latarni Stilo.
Później zrobiliśmy to, co tygryski lubią najbardziej, czyli przeszliśmy do sekcji kulinarnej.
Opowiem Wam tu o restauracji, która była dla mnie największym zaskoczeniem wyjazdu – restauracji Ewa Zaprasza.
Dlaczego zaskoczeniem?
Sasino to mała wioska licząca ok. 450 mieszkańców. Zimą niemal wymiera, ruch turystyczny jest bliski zera, a mimo to właściciele uprzedzali mnie, żebyśmy zrobili rezerwację na sobotę, ponieważ w takie dni mają naprawdę duże obłożenie. I wiecie co pomyślałam…? No bez przesady!
Jakie było moje zdziwienie, gdy o 13:00 przekroczyliśmy próg knajpy, a na wszystkich stołach, przy których jeszcze nie siedzieli goście, leżały tabliczki z napisem „rezerwacja”.
Ta niepozorna restauracja ma w Google ocenę 4,8* przy UWAGA 5,4 tys. pozostawionych tam opinii. Regularnie pojawia się w kulinarnych przewodnikach, jako perła pomorza i przyciąga gości z całego kraju.
Zamawialiśmy rosół, dorsza w sosie porowym, gołąbki, pierś oraz udo z kaczki i naleśniki z twarożkiem. Nie mam niestety zdjęć tych dań, bo skupiłam się głównie na rozdzielaniu moich dzieci, walczących o StarWarsowe kolorowanki, więc musicie wierzyć mi na słowo: Jeny, jakie to wszystko było pyszne!
Podjadaliśmy sobie wzajemnie z talerzy i mlaskaliśmy z zachwytem. Nawet mój mąż, którego opinie kulinarne zazwyczaj ograniczają się do hasła „może być”, tym razem wyszedł na tyle zachwycony, że dwa dni później przyciągnął mnie tam jeszcze na zupę rybną – ta także okazała się WYBITNA!
Wypad nad morze w listopadzie jest absolutnie genialnym pomysłem. Zabierzcie sztormiaki, ciepłe ubrania i ruszajcie!